Nie powiem nic przesadnie odkrywczego stwierdzając, że największym osiągnięciem ery Internetu są wyszukiwarki informacji, pośród których niepodzielnie króluje Google. Dzięki olbrzymiej ilości znajdujących się w Internecie stron na najróżniejszy temat niektórzy twierdzą nawet, że „w Internecie jest wszystko”. Oczywiście nie jest to prawdą, zdedydowanie wielu rzeczy nie ma. A i te, które są, stanowią mieszanę ziaren i plew. Jak odsiać plewy, szukając cennych drobinek wiarygodnych i rzetelnych informacji?
Prawdę mówiąc zastanawiam się czasami, jak wyglądało życie tłumacza technicznego w czasach przed upowszechnieniem się Internetu. I czuję wobec tych ludzi wielki szacunek. Musieli dysponować naprawdę olbrzymią wiedzą, by rzetelnie tłumaczyć teksty z różnych specjalistycznych dziedzin. Choć nawet specjalista z jednej dziedziny, np. kardiolog, mógłby mieć problemy ze specjalistycznym tekstem z – dajmy na to – neurologii. Oczywiście pomocą mogli służyć koledzy i biblioteki, ale na to trzeba czasu, a tego jakby coraz mniej. Klienci chcą tekstów na już, albo na wczoraj. Jak, dysponując podstawową i ogólną wiedzą np. z zakresu medycyny, poradzić sobie przy tłumaczeniu specjalistycznych tekstów?
Zacząć proponuję od sprawdzonych słowników. Oczywiście są dziedziny w których o słowniki łatwo (np. finanse), są i uboższe – w zakresie medycyny jest na dobrą sprawę tylko jeden o przyzwoitym zakresie słownictwa, opracowany przez Słomskich i dostępny również w wersji elektronicznej (Lexland). Jednak i on nie jest w stanie pokryć całości terminologii medycznej, a miejscami bywa przestarzały. Całkiem niezły jest też internetowy megasłownik, choć zawsze ostrożnie podchodzę do znalezionych w nim tłumaczeń (być może niesłusznie, jeszcze nie trafiłem na błędne). Co dalej?
Cóż, może będzie to dla niektórych zaskoczeniem, ale po pierwsze, należy zainwestować w podręczniki. Dość dawno temu, na początku mojej „kariery” tłumacza technicznego przyjąłem sobie zasadę – jeśli dostaję zlecenie z dziedziny, o której mam dość luźne pojęcie, do 20% (potencjalnego) wynagrodzenia przeznaczam na zakup źródeł (taki „koszt uzyskania przychodu”). I zdecydowanie się to opłaca. Co prawda ubywa miejsca na i tak za ciasnych półkach, ale w końcu do kolejnych tłumaczeń z danej dziedziny mam już źródła.
Po drugie, można skorzystać z wikipedii. Świetnie nadaje się ona np. do sprawdzania nazw roślin lub zwierząt w różnych językach. Jeśli tylko dane hasło ma opis w języku angielskim, można sprawdzić, czy odpowiada mu hasło w języku polskim. Do nazwy zwierzęcia czy rośliny to zazwyczaj wystarczy. W przypadku nazw schorzeń bywa gorzej. Pomijając już problem znacznie mniejszej liczby haseł w polskiej wersji językowej, zdarzają się w nich też błędy i przeinaczenia. Wikipedia to świetne źródło wiedzy, ale trudno uznać ją za źródło wiarygodne. Jeśli więc nawet uda się nam znaleźć polski odpowiednik szukanego hasła, zawsze trzeba go zweryfikować.
I tu z pomocą przychodzi google.com. Ta nadal najlepsza wyszukiwarka ma kilka miłych cech, które są bardzo pomocne w przypadku szukania tłumaczeń różnych terminów. Jeśli znamy już możliwą polską nazwę choroby (albo jakiegoś zwierzęcia czy elementu maszyny itp.), wpisujemy ją w google i oglądamy wyniki. Jeśli w pierwszej dziesiątce trafień mamy poważnie wyglądające strony, np. poradniki dla pacjentów na portalach medycznych albo publikacje naukowe – jesteśmy w domu. Warto oczywiście jeszcze przejrzeć jedną czy dwie publikacje by sprawdzić, czy znaleziony termin na pewno występuje we właściwym kontekście, a nie jest np. tylko zbitką przypadkowo występujących obok siebie słów, ale to przeważnie wystarczy do uwiarygodnienia tłumaczenia.
Sytuacja wygląda trochę gorzej, jeśli wpisane, proponowane tłumaczenie terminu nie daje żadnych wyników lub tylko trafienia o wątpliwej wartości, np. na jakichś forach. Wtedy trzeba bardzo ostrożnie podejść do takiego terminu. Najlepiej spróbować innej metody znalezienia tłumaczenia. A najprostszą i często przynoszącą dobre wyniki jest skorzystanie z opcji wyszukiwania w zadanym języku. W przypadku strony www.google.pl pod okienkiem wyszukiwania mamy do wyboru dwie opcje: „szukaj w Internecie” i „Szukaj na stronach kategorii: język polski” (w przypadku google.com lub innej wersji językowej można skorzystać z opcji wyszukiwania zaawansowanego). Wpisanie angielskiego hasła i wybranie opcji szukania na polskich stronach w przypadku terminów medycznych dość często pozwala na znalezienie publikacji naukowych poświęconych danemu zagadnieniu. Najczęściej zawierają one streszczenia po angielsku, czasem zdarzają się teksty dwujęzyczne (niestety zbyt rzadko) lub w tekście zamieszczane są angielskie nazwy schorzeń jako uzupełnienie lub rozwinięcie powszechnie stosowanego skrótu. Czasem do oceny jakości znalezionego tekstu wystarczy zajawka umieszczana w wynikach wyszukiwania, częściej jednak konieczne jest przejrzenie całego tekstu oryginalnego. Niestety, większość serwisów z publikacjami medycznymi wymaga logowania. Do niektórych dostęp jest płatny, inne przeznaczone są dla przedstawicieli profesji medycznych (ale dają się przekonać do założenia konta), jeszcze inne przyjmują tylko lekarzy. Niektóre z tych najbardziej restrykcyjnych można oszukać podając się za automat wyszukiwarki google, co jest dość proste.
Znalezione w publikacjach naukowych terminy też warto jeszcze zweryfikować w podręcznikach. W przypadku medycyny dość często zdarza się, że używane są dwie wersje nazwy schorzenia (np. nowotworu) – jedna „podręcznikowa”, druga „popularna”, zazwyczaj będąca zapożyczeniem (ew. spolszczonym) z języka angielskiego. W takiej sytuacji dochodzi jeszcze problem, której z nich użyć, choć to już raczej temat na osobny wpis.
Podsumowując – nigdy nie ufać pierwszemu trafieniu w wyszukiwarce i zawsze weryfikować w jak najpoważniejszych źródłach, najlepiej w podręcznikach.
2 pings