Siły rynku

Poniedziałek przywitał go ciepłym letnim deszczem i dokuczliwym bólem w głowy za oczami. Przez całą drogę jechał czując się odsłonięty, a kiedy zaparkował i uzbroił alarm samochodu, drobne iskierki niepokoju kazały mu przeskanować rogi garażu w poszukiwaniu widzów.

Tak wcześnie, nikogo tam nie było.

W terminalu czekały na niego wiadomości telefoniczne – przeciągająca samogłoski, ironiczna Liz Linshaw z zaproszeniem, Joaquin Lopez z MGP. Odłożył Liz na później i kazał terminalowi zadzwonić na komórkę Lopeza. Amerykański agent dzwonił cztery razy w ciągu ostatnich dwóch godzin i sprawiał wrażenie bliskiego paniki. Odebrał połączenie przy trzecim dzwonku, głosem spiętym i drżącym.

Si, digame.

– Tu Faulkner. Jezu, Joaquin, co się do cholery z tobą dzieje?

– Escuchame. – Dobiegły go odgłosy ruchu. Chris odniósł wrażenie, że Lopez jest w pokoju hotelowym, wstaje z łóżka i gdzieś idzie. Głos agenta uspokoił się nieco przechodząc na angielski. – Słuchaj, Chris, chyba mam kłopoty. Dotarłem tu wczoraj wieczorem, rozpytywałem trochę o Diaza i teraz grupa politycznej policji Echevarrii obsiadła mnie jak putas w dzień wypłaty. Siedzą w barze po drugiej stronie ulicy i na dole w holu. Wydaje mi się, że paru z nich wzięło pokój na tym piętrze, nie...

– Joaquin, uspokój się. Rozumiem sytuację.

– Nie, nie rozumiesz mojej cholernej sytuacji, człowieku. To jest MGP. Ci faceci oderżną moje cholerne cojones jeśli tylko będą mieli szansę. Wepchną mnie do samochodu i to koniec, będę już historią...

Joaquin, zamknij się do cholery i słuchaj! – Chris przeszedł z krzyku do trybu pojednawczego nie dając drugiemu mężczyźnie czasu na reakcję. Podręcznikowe działanie. – Wiem, że jesteś przestraszony. Rozumiem czemu. Zaraz z tym coś zrobimy. Jak ci faceci wyglądają?

– Jak wyglądają? – Paniczne parsknięcie. – Wyglądają jak cholerna policja polityczna, co się spodziewasz usłyszeć? Ray Bany, kałduny i pieprzone wąsy. Kumasz obraz?

Chris kumał. Widział tego rodzaju zbirów w akcji podczas własnej podróży do Gospodarki Monitorowanej z Hammett McColl. Znał wykręcające wnętrzności uczucie zagrożenia jakie mogli stworzyć po prostu pojawiając się w okolicy.

– Nie, Joaquin, nie o to chodzi. Zrobiłeś im zdjęcia? Masz ze sobą swój zestaw okularowy?

– Tak, mam go. – Pauza. – Jeszcze tego nie używałem.

– Dobrze.

– Przestraszyłem się. Przepraszam, Chris, spieprzyłem. Nie pomyślałem.

– Trudno, więc pomyśl teraz, Joaquin. Opanuj się. Spieprzyć możesz na własne konto, a teraz działasz dla Shorn. Nie płacę ci po to, żeby cię zabili. – Chris zerknął na zegarek. – Która tam teraz jest godzina? Pierwsza w nocy?

– Trochę przed.

– Dobra. Ilu jest tych wąsatych?

– Nie wiem, dwóch w holu. – W głosie Lopeza znów zaczęła przebijać się panika. – Może kolejnych dwóch lub trzech po drugiej stronie ulicy.

– Możesz im zrobić zdjęcia?

– Za nic nie wyjdę na zewnątrz, człowieku.

– Dobra, dobra. – Chris zaczął wędrować po pokoju myśląc. Próbując postawić się w pokoju hotelowym z Lopezem. Okulary słoneczne Nikona i sprzęt transmisyjny były prezentem od Shorn na koniec kwartału i miały bardzo wyśrubowane parametry. – Słuchaj, widzisz z okna tych w knajpie? Idź i sprawdź.

Znów ruch. Lopez wrócił spokojniejszy.

– Tak. Widzę ich stolik. Myślę, że zrobiłbym stąd przyzwoite zdjęcie.

– No, tak już lepiej. Zrób to. – Chris złagodził głos, starając się mówić uspokajająco. – Potem chcę, żebyś poszedł do holu i zrobił portrety pozostałych dwóch. Tam nie powinni niczego próbować. Jesteś uzbrojony?

– Żartujesz? Przeszedłem na lotnisku przez amerykańską kontrolę, jak wszyscy inni.

– Dobrze, to nie ma znaczenia. Po prostu zrób zdjęcia i przyślij mi je najszybciej jak możesz. Będę czekał. I, Joaquin. Pamiętaj co powiedziałem. Nie zginiesz pracując dla Shorn. Wyciągniemy cię z tego. Zrozumiałeś?

– Zrozumiałem. – Krótka pauza, w trakcie której słyszał oddech Lopeza w słuchawce.

– Chris. Dzięki stary.

De nada. Wyluzuj.

Chris odczekał na rozłączenie. Potem kopnął z całe siły nogę biurka i zacisnął pięść.

– Kurwa. – Kolejne kopnięcie. – Kurwa.

Z powrotem do terminala. Oszacował czas potrzebny Lopezowi, przygotował połączenia oczekujące. Potem podszedł do okna i wpatrywał się w horyzont Londynu do chwili, gdy zadzwonił telefon.

Nadeszły zdjęcia, dwa wyraźne ujęcia twarzy i torsu, które musiały być zrobione z odległości mniejszej niż pięć metrów. Lopez podszedł blisko. Dwóch politycznych paskudnie uśmiechało się w stronę ukrytej soczewki Nikona, ukazując popsute miejscami zęby. Zdjęcie kawiarniane nie było już tak dobre, ale w jego środku widać było stolik uliczny z trzema postaciami wokół niego, o twarzach obróconych w stronę kamery.

Zrealizował pierwsze z przygotowanych połączeń. Nawet pomimo wcześniejszego uprzedzenia odebranie go po drugiej stronie chwilę trwało i pierwszym odgłosem jaki usłyszał było wyraźne ziewnięcie. Chris uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia.

– Burgess Imaging. – Włączył się ekran, ukazując ciemną, nieogoloną twarz koło dwudziestki. – O, cześć Chris. Co mogę? Uch, te powiększenia satelitarne, tak?

– Nie, to nie to. Słuchaj, czy możesz mi zrobić w tej chwili portretówki ze zdjęcia ulicznego? Twarze dość wyraźne do maszynowej identyfikacji?

Jamie Burgess znów ziewnął i potarł dłonią kącik oka.

– Będzie kosztować.

– Domyśliłem się. Słuchaj, przerzucam je na transfer. Zerknij na nie.

Burgess poczekał, kilka razy mrugnął i kiwnął głową.

– Zrobione nikonem, co?

– Tak.

– Daj mi dwie minuty. Zostaw otwartą linię.

– Dzięki, Jamie.

– Proszę. – Kolejne ziewnięcie.

Burgess był dobry w swoim fachu. Dziewięćdziesiąt sekund później terminal wypluł idealne ujęcia głów i ramion. Chris dopiął je do dwóch wcześniejszych z holu i kiwnął głową.

– Dobra, sukinsyny. Miejmy nadzieję, że byliście ostatnio w kościele.

Drugi zamówiony telefon został odebrany przy pierwszym dzwonku. Siwa wirtualna głowa nad odprasowanym mundurem polowym. Amerykański akcent, oryginalna wersja parodii Simeona Sandsa w wykonaniu Mike.a Bryanta.

– Langley Contracting.

– Tu Chris Faulkner, Shorn Associates, Londyn. Macie jednostki operacyjne w rejonie Medellin?

Nastąpiła przerwa, prawdopodobnie potrzebna na sprawdzenie kodów i upoważnień Chrisa. Potem wirtualny agent obsługi klientów kiwnął głową.

– Tak, pracujemy w tym rejonie.

– Dobrze, potrzebuję pięciu kasacji ze skutkiem natychmiastowym. W załączeniu dane o dokładnym położeniu i identyfikacja wizualna.

– Bardzo dobrze. Proszę podać wymagany poziom precyzji.

– Uch. – To było coś nowego. – Przepraszam?

– Proszę wybrać wymagany poziom precyzji spośród następujących opcji: chirurgiczny, dokładny, z rozrzutem, dywanowy, ludobójstwo.

– Jezu, uch. – Chris bezradnie machnął rękami. – Chirurgiczny.

– Proszę wziąć pod uwagę, że opcja chirurgiczna może wiązać się ze znaczącymi opóźnieniami...

– Nie, źle. To musi mieć efekt natychmiastowy.

– Chce pan zastąpić poziom precyzji oznaczeniem pilności?

– Tak, chcę, żeby to zrobiono natychmiast.

– Obciążyć kartę czy konto?

– Konto.

– Pański kontrakt został uaktywniony. Dziękujemy za wybranie Langley Contracting. Życzę miłego dnia.

Chris jeszcze raz spojrzał na pięć twarzy wyświetlonych na ekranie. Kiwnął głową i dotknął każdej kciukiem, wymazując je.

– Adios, muchachos.

Kiedy zniknęła ostatnia twarz, podłączył terminal do swojej komórki i wyszedł przynieść sobie kawę z Louie Louie.

Lopez zadzwonił do niego jakąś godzinę później. Szalejący głos w słuchawce, prawie ćwierkający z zachwytu. W tle głos syren.

– Chris, jesteś cudowny, stary!!! Zrobiłeś to. Hijos de puta, są na całej ulicy, stary! Rozsmarowani po całej walonej ulicy!

– Co? – zapytał zdumiony Chris.

– Przejazd, człowieku. Wzorowy. Musieli użyć jednej z tych wyrzutni naramiennych. Płonie cała cholerna kawiarnia. Mówię ci, nie zostało nic prócz kawałków.

Chris opadł ciężko za biurko. Zobaczył to, nocna scena oświetlona płomieniami. Pastisz zdjęć z wiadomości, wspomnienia setek takich scen. Ciała i ich strzępy, czerwone i przypalona czerń. Krzyki i niezręczna panika wśród tłumów.

– Hotel. – Prawie to wyszeptał, jakby nie potrafił się zmusić do przepchnięcia słów przez usta. – Ludzie w hotelu.

– Tak, ich też dorwali. Słyszałem strzały. Pistolety maszynowe. – Lopez wydał z siebie odgłos naśladujący stukot automatu. Upił się szczęściem własnego ocalenia. – Przed chwilą byłem na dole sprawdzić. Wiesz, wyglądałem przez okno na ogień kiedy...

– Nie, Joaquin. Stop. Inni ludzie w hotelu. Wiesz, obsługa, inni klienci. Zabili kogoś jeszcze?

– Och. – Lopez umilkł. – Nie wydaje mi się, nie widziałem innych ciał. Stary, do kogoś ty zadzwonił?

– Nieważne. – Poczuł się, jakby skosztował popielniczki. Czuł zapach eksplozji, smród palonych ciał w aromatycznym nocnym powietrzu. Przebijające się przez telefon syreny przycichły i pod ich nieobecność usłyszał krzyk. – Lepiej się stamtąd zabieraj. Najlepiej wracaj do Panamy. Tam na razie jesteś spalony. Będziesz musiał pracować przez kogoś innego.

– Tak, tak właśnie myślałem. – Głos Lopeza się zmienił. – Słuchaj, Chris. Przez chwilę straciłem nad sobą kontrolę, ale znam swoją robotę. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie zrobiłem ani jednego niewłaściwego kroku. Te hijos de puta wiedziały, że tu będę.

Chris ponuro kiwnął głową, choć połączenie było tylko głosowe.

– Tak, Joaquin.

– Daj mi jeszcze dwa dni. Wciąż możemy to puścić w ruch. Znam właściwych ludzi, nie musisz się martwić.

Mocno zacisnął oczy.

– Dobra.

– Możesz na mnie liczyć, stary. Podepnę cię, przysięgam.

Gdzieś za Lopezem ktoś zaczął używać wzmacniacza do przebicia się przez dźwięki tłumu. Chris wyciągnął rękę i uciął połączenie.

Bryant i Makin dotarli prawie równocześnie. Chris wyszedł im na spotkanie na parking. Mike uśmiechnął się szeroko na jego widok.

– Hej, Chris! Jezu, o której ty tu przyjechałeś?

Zignorował powitanie i ruszył wprost na Makina. Uderzył go pod żebra prawą pięścią z pełnym impetem ostatniego kroku. Makin złożył się w pół i zwymiotował śniadanie. Chris cofnął się i walnął sierpowym w bok twarzy. Polecały okulary. Tamten padł na beton i się przetoczył, wymiotując. Chris kopnął go jeszcze a potem Mike go unieruchomił od tyłu i zaczął odciągać.

– Dość, Chris. Koniec rundy.

– Cholerny gnój. Sprzedawać moich agentów, ty cipo.

– Nie – Makin podniósł się na jedno kolano, trzymając się za twarz. – Wiem. O czym ty, kuhwa, mówisz.

Chris szarpnął się w jego stronę. Makin wyprostował się, wytarł usta i podniósł wzrok. Uniósł wolną rękę.

– Spotkamy się za to na cholełnej dłodze, Faulkner.

Hej! – Mike poluzował uchwyt na ramionach Chrisa. – Dość tych bzdur, Nick. Nikt w tym zespole nie będzie nikogo wyzywał na drogę. Nikt. Zostawcie to na przetargi. Chris, zamierzam cię puścić, dobra? Zachowuj się. Żadnych bijatyk w garażu, to nie przystoi. To dobre dla strefy.

Puścił Chrisa i cofnął się, ostrożnie ustawiając się między dwoma mężczyznami, z lekko rozsuniętymi rękami, w gotowości. Makin przesunął się w bok i splunął. Chris poczuł odruchowy dreszcz przechodzący przez ciało. Mike Bryant głęboko wciągnął powietrze.

– Dobra panowie. Co się tu do kurwy nędzy dzieje?

– Ta gnida – Chris wciąż nabuzowany był adrenaliną i dyszał potrzebą przemocy – wysłała nasze informacje o Diazie do Echevarrii.

Ta, i co?

Bryant zamrugał.

– Zrobiłeś to, Nick?

– Jezu, tak. Powiedziałeś, żebym podpalił Echevaii ogień pod tyłkiem.

Chris poczuł jak furia opuszcza go, ustępując miejsca niedowierzaniu. Zobaczył to samo w spojrzeniu Bryanta. Potężny mężczyzna potrząsnął głową.

– Ale...

– Chryste, Mike. Chcę do poniedziałku mieć miecz nad jego głową, tak powiedziałeś. Co miałem zrobić?

Chris prychnął.

– To pieprzona bzdura. Nie było cię tu w weekend.

– Skąd do kuhwy nędzy wiesz, gdzie byłem? Co ty jesteś, moja matka?

– Nie widziałem cię w sobotę – cicho powiedział Bryant.

– Zabrałem to do domu, Mike. Słuchaj, Echevaia przez cały weekend hozdawał wieńce wyznawcom. Wyglądało to na dobhy czas na potchąnięcie nim. Teleconfo jest jutro. Co miałem zhobić? Czekać, a potem zebłać to wszyhstko łazem dzisiaj? Muszę jeszcze myśleć o logistyce Kambodży i przewłocie pałacowym w Jemenie. I tym w Kaszmiłe. Znów zaczyna się łozpadać Gwatemala. Nie mam czasu na te bzdury.

Chris podskoczył o krok do przodu. Mike Bryant powstrzymał go ramieniem.

– Wysłałem Joaquina Lopeza do ME, kretynie, żeby wypytał o Diaza. Mało brakowało, a by dzisiaj zginął.

– I to niby ma być moja wina?

Bryant westchnął.

– Nick, Diaza trzymaliśmy w rękawie. Miał być naszym asem, gdyby stary piernik nie ustąpił.

Wiedziałeś o tym!

– Och, a co ja jestem? Piełdolony telepata? Nikt mi nie powiedział, żeby nie używać Diaza, a on jest najsilniejszym, jakiego mamy.

– Dobra. – Mike potarł twarz. – Może nie powiedzieliśmy tego dość wyraźnie. Ale powinieneś był się najpierw skontaktować z Chrisem. To samo tyczy ciebie, Chris. Powinieneś był zapytać Nicka, zanim wysłałeś tam Lopeza.

– Ale. – Chris nie potrafił zidentyfikować nagłego uczucia w piersiach. – Ty powiedziałeś mi, żebym go tam posłał.

– Cóż, prawda, ale nie bez konsultacji. – Bryant patrzył to na jednego, to na drugiego. – No, dajcie spokój, ludzie. Trochę komunikacji. Trochę współpracy, na miłość Boską. Czy proszę o tak wiele?

Żaden z pozostałych mężczyzn nawet na niego nie spojrzał. Chris i Mike wpatrywali się sobie w oczy jak skamieniali.

– Mike, z powodu tego pieprzonego klowna zginęli ludzie.

Makin prychnął.

Bryant zmarszczył brwi.

– Myślałem, że powiedziałeś prawie.

– Nie Lopez. Inni ludzie. Musiałem zadzwonić do Langley, żeby ściągnąć zbiry z jego karku, a oni wysadzili całą cholerną kawiarnię.

Makin zamienił prychnięcie na szyderczy uśmieszek. Bryant wydał odgłos tylko trochę mniej lekceważący.

– No cóż, a czego się spodziewałeś? Daj spokój, Chris. Langley? Ci faceci to była CIA, do kuźwy nędzy. Nawet przed zniesieniem kontroli byli bandą gruboskórnych, niekompetentnych błaznów. – Popatrzył na Makina, uśmiechnął się i wykonał błagalny gest jedną ręką. – No wiesz, Langley, na miłość Boską.

Chris poczuł, że traci panowanie nad sobą.

– Nie było żadnej innej opcji, Mike – trzasnął. – Nikt inny w MG nie ma takiego czasu reakcji. Wiesz o tym.

– Tak, cóż, to już problem Urzędu Antymonopolowego. – Mike przycisnął kciuk i palec wskazujący do podstawy nosa. – Słuchaj, szkoda z tą kawiarnią, ale mogło być gorzej. No wiesz, przy Langley masz szczęście, że nie zabili przy okazji i Lopeza. – Makin roześmiał się w głos. Bryant dołączył się do niego. – Cholera, przy tych durnych sicarios, jakich tam teraz kontraktują masz szczęście, że nie rozwalili całego kwartału.

– To nie jest śmieszne, Mike.

– Och, daj spokój, trochę jest. – Bryant schował swój uśmiech. Spoważniał. – Dobra. To było spieprzenie. Ale możemy pokryć straty. Jutro pojedziemy na falach, jakie będzie robił Echevarria, zatrzymamy to w zespole i ukryjemy kontakt z Langley. Spłacimy, nie wiem, z funduszu awaryjnego Kambodży albo czegoś takiego. Nikt nie musi wiedzieć. Jak przyjdzie kwartał, wszyscy będziemy mieć czyste ręce. Dobra? – Rozejrzał się po swoim zespole. Zgoda?

Makin kiwnął głową. Chris po chwili też. Bryant znów wyszczerzył zęby.

– Dobrze. Ale pamiętajcie, panowie. Następnym razem więcej uwagi na szczegóły, proszę.