C. J. Cherryh
Czas ciążenia

To było samotne miejsce, daleka głębia Pasa. Miejsce, w którym jeśli zdarzyło się coś złego, to było od razu bardzo źle. A najbardziej samotną rzeczą w tej pustce był cienki, miarowy pisk, oznaczający statek w kłopotach.

Chwilami był słyszalny, chwilami zanikał. – Obraca się – skomentował Ben, gdy pierwszy raz to usłyszeli, ale Morrie Bird pomyślał „raczej koziołkuje”. A kiedy Ben wprowadził do maszyny prawdopodobne dane obiektu i poprosił o analizę, komputer to potwierdził. Podał to oczywiście w liczbach, ale Bird zobaczył w nich obraz. Spędził trzydzieści lat znacząc skały i słuchając cienkiego, numerycznego głosu znaczników, radiolatarni i zanikających sygnałów odległych statków – wiedział takie rzeczy. Równie dobrze mógł odczytać obraz zanim wyliczył go komputer.

– Musi być martwy – oświadczył Ben Pollard. Jego twarz miała ten ostry i głodny wyraz, który przybierała zwykle wtedy, gdy obliczał coś, na czym szczególnie mu zależało.

Nerwowy facet, ten Ben Pollard. Miał dwadzieścia cztery lata i był nienasycony. Młody pasiarz – zaledwie dwa lata po ukończeniu Instytutu ASTEXu, gdy przyszedł do Birda z czekiem na 20 k w ręku – niezłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że te pieniądze i – z ubezpieczenia na życie jego matki – zapewniły mu utrzymanie i opłaciły szkołę. Ben wkupił się na „Trinidad” płacąc za wyposażenie i zaciągnął się jako człowiek od liczb. A w czasach, kiedy prawie każdy nowy pomocnik wykazywał ciężki przypadek „Nastawienia” i oczekiwał czegoś za nic, Ben rozbroił staruszka swoim „spróbujmy jeszcze raz” i „Bird, wydaje mi się że...”

Słuchając tego sygnału awaryjnego, nietrudno było dojść, co kalkulował cichutko Ben. Zadawał sobie te same pytania, które z głębi obciążonej hipoteką duszy męczyły starego człowieka: Jak daleko? Kto ma kłopoty? Czy żyją? I – Kto ma prawo do wraku?

Tak więc wezwali Bazę i powiedzieli Mamuśce, że mają Mayday, czy słyszała cokolwiek?

Baza nie słyszała, co było dosyć dziwne. Nie słyszały go satelity na synchronicznej wokół Studni, nie wyłapał go ECSAA spośród wszystkich sygnałów i odbić znaczników i statków w całym Pasie. Baza zużyła trochę czasu na myślenie, po czym zatwierdziła nowy kurs i rzuciła im mapy nowych sektorów. Na punkcie map Mamuśka była bardzo wrażliwa. Powiedziała: – Zezwalam na użycie radia i postępujcie ostrożnie. Powodzenia, dwa dwadzieścia dziewięć Tango.

Było naprawdę dziwne, że Baza nie słyszała sygnału – a zwłaszcza fakt, że według niej dochodził z pustego sektora. Ktoś musiał mocno minąć się z kursem. Podczas bezsennej nocy przypominały się imiona, które się znało, imiona ludzi którzy mogli tam być właśnie w tej chwili. Między nimi dobrzy przyjaciele. I ciężko było nie myśleć, co się tam mogło wydarzyć. I kiedy. Skały odbijały sygnał. Zaginione statki mogły się paskudnie zgubić. Ten transmiter powinien mieć standartowe 5 watów, ale taki zdychający mógł oszukiwać. A człowiek zajęty, albo przyciśnięty naprawdę dużym \emphv, co do którego mógł mieć dodatkowe wątpliwości, miał sporo na głowie.

Zasada była taka, że Baza obserwowała wszystko, co się ruszało w okolicy. Jeżeli radio padło, wysyłałeś sygnał Mayday na sygnalizatorze alarmowym i czekałeś, aż Mamuśka prześle Ci informację, jak zamierza cię z tego wyciągnąć – nie liczyłeś na to, że ktoś po ciebie przyleci. W tych czasach nikt nie opuszczał swojego cholernego, przydzielonego sektora bez zgody Mamuśki na zmianę kursu i nikt nie używał długodystansowego radia do pogawędek z przyjaciółmi. Jeśli się zgubiłeś w ciemności, próżniowcu, postępowałeś ściśle według regulaminu i wrzeszczałeś o pomoc do Mamuśki.

Ten upiorny sygnał robił dokładnie to co należało, owszem, ale Mamuśka go nie słyszała... a wedle wszelkich reguł powinna była. Baza twierdziła, że ten sygnał może być naprawdę słaby – próbowali to wyliczyć z dopplera. Mamuśka oznajmiła, że sygnału nie słyszy, chyba że z ich przekazu, a to sugerowało, że źródło jest gdzieś bardzo blisko.

Inną ewentualnością było, że Baza ma jakieś problemy techniczne z  odbiornikami. Mogło to na przykład oznaczać jakąś awarię oprogramowania przy dużych antenach, ale o takich sprawach Mamuśka nie rozmawiała z górnikami.

Mamuśka nie rozmawiała z górnikami o bardzo wielu sprawach.

– Pamiętasz tych piratów? – zapytał Ben, budząc się podczas wachty Birda.

– Jasne – odpowiedział konserwujący serwomotor Bird. Dokręcił śrubkę i dodał – znałem Karla Nouri.

– Chyba żartujesz.

– Och, to było przed dwudziestu laty. Cholera, piłem z nim. Miły gość. On i jego partner.

Bena ruszyło. Wsunął się z powrotem do swojej wirówki g-1 i uruchomił ją, ale po chwili wyłączył mechanizm i wylazł. Wciągnął na siebie stymbinezon i ubranie, po czym usiadł do śniadania, nieogolony i z cieniami pod oczyma.

Birdowi było wstyd, że przerwał młodszemu koledze odpoczynek, ale na wspomnienie Nouriego również jemu przeszła chęć na sen.

Obecnie nikt już nie piracił w Pasie – Kompania wymiotła Nouriego i jego towarzyszy, wysyłając dwu z nich do piekła, na które bez wątpienia zasłużyli. Piraci ściągali pomoc fałszywym sygnałem awarii i zabijali załogi, wyciągając z dzienników informacje o cennych znaleziskach, a statki odzierając z części zamiennych i paliwa.

Przez jakiś czas działalność Nouriego uchodziła niezauważona, do czasu, aż ludzie zrobili się podejrzliwi i zaczęli zadawać pytania. Jak to jest, że Nouri i jego przyjaciele mają tyle szczęścia? Zawsze wracają ze znaleziskami, ich sprzęt nigdy się nie psuje, a ich statki zużywają tak mało paliwa?

– To staranna obsługa. – tłumaczył Nouri. – Robimy co do nas należy i jesteśmy w tym dobrzy.

Ale podejrzliwy gliniarz z Kompanii sprawdził numery seryjne na częściach w statku Nouriego i znalazł kondensator. Bird to pamiętał. Cholerny kondensator wart 50 dolców, z numerem, który należał do statku biednego Wally'ego Leavitta.

Wysłali Nouriego i jego pięciu kompanów na sąd w dół na ziemię, zasłaniając się przepisami wewnętrznymi, ale tu na górze było wielu takich, co chętnie zobaczyliby, jak Nouri osobiście schodzi do Studni.

Jednak w tamtych czasach gorsza od strachu w głębokim Pasie była podejrzliwość, z jaką wszyscy patrzyli na siebie w bazie. Czy jesteś jednym z Nich? Albo czy myślisz, że ja jestem?

Sprawą, co do której Pasiarze kłócili się do dzisiaj, było to czy Jidda Pratt i Dave Marks byli winni razem z resztą.

Jednak Kompania głosiła, że byli. Kompania twierdziła, że posiada niezbite dowody, i wsadziła młodego Pratta i Marksa do tej samej szufladki co Nouriego.

Po tej sprawie wolni strzelcy – górnicy i załogi niezależnych statków pomocniczych – nie mieli już żadnych praw. Kompania i tak nigdy nie lubiła pracować z niezależnymi. Od kiedy przestali być niezbędni czyniła ich życie coraz trudniejszym, a sprawa Nouriego była punktem zwrotnym. Nigdy więcej dzikiej eksploracji. Teraz trzeba było udokumentować każde kichnięcie. Mówiłeś Mamuśce dokładnie, co znalazłeś w każdej próbce. Przepuszczali cię przez wykrywacz metalu, kiedy przechodziłeś przez cło i prowadziłeś skrupulatne zapisy do dziennika pokładowego na wypadek oskarżenia choćby o Złe Prowadzenie się. Broń Boże Nielegalne Operacje bądź Nielegalny Handel. Jeśli pomogłeś koledze: przehandlowałeś baterię, znacznik czy transponder z powrotem w bazie, spisywałeś datę i godzinę i wypełniałeś wszystkie te cholerne formularze do ostatniej kropki. Prosiłeś kolegę żeby pokwitował spinacz wart pięćdziesiąt centów, jeśli tylko miał na sobie numer seryjny, a popularny (niezbyt zabawny) żart głosił, że Kompania pracuje nad specjalnym formularzem na wymiany papieru toaletowego.

Niedozwolone było obecnie również zatrzymanie map po zadokowaniu; agenci Mamuśki wchodzili na pokład i czyścili twoje pamięci magnetyczne, a celnicy mogli cię przeszukać w poszukiwaniu kart danych, jeżeli tylko przyszło im to do głowy. Nie było również żadnego wyboru co do sektora w którym miało się pracować przy następnej wyprawie. Pchacze przesuwały się z samej swojej natury; brałeś zadania z przydziału, żadnych wyjątków, a Mamuśka nie wysyłała cię nigdzie blisko poprzedniego sektora. Nielegalne było pozdrowienie sąsiada na trasie. Spędzało się trzy miesiące wdychając nawzajem swój pot, dwóch ludzi w przedziale załogowym długości pięciu metrów i szerokim na góra trzy. Tak ciasno i samotnie, że można było słyszeć odbijające się od ścian myśli tego drugiego. Jednak jeśli próbowało się odezwać do innego górnika w sąsiednim sektorze, obaj wolni strzelcy lądowali z oskarżeniem o nielegalny handel szybciej niż mogli o tym pomyśleć. Nawet jeżeli nic materialnego nie zmieniło właściciela – nielegalna była również wymiana informacji. Kompania rezerwowała sobie do niej prawo, twierdząc, że to jej górnicy sprzedają dane, a ona ma prawo wykorzystać je w dowolny sposób. Czyli przekazać zatrudnionym u siebie górnikom. Nikogo nie zdziwiło, że sąd stanął po stronie Kompanii. Według jego interpretacji niedozwolone było pozdrowienie innego statku czy wspólne wypicie butelki. Także wymiana jedzenia czy jakiekolwiek inne przyjacielskie handelki. Nouri położył im kres.

Kiedy więc zameldowali Bazie, że chcą opuścić swój sektor z powodu prawdopodobnego statku w niebezpieczeństwie, upłynęła bardzo długa, nerwowa chwila, zanim Mamuśka dała im zezwolenie. AP – Administracja Pasa – była w najlepszym razie wredną suką i nigdy nie próbowało się jej wmówić, że chce się zrobić coś całkowicie Al-truistycznego. Mamuśka nie wierzyła w takie rzeczy z zasady, o nie. Mamuśka była podejrzliwa i sprawdziła kartotekę Morrisa Birda i Benjamina Pollarda oraz statku górniczego Trynidad, by stwierdzić czy bądź Trynidad, bądź któryś z członków jej załogi wykazywał podejrzane zachowanie czy też dokonywał ostatnio dziwnych inwestycji.

W międzyczasie mogli użyć radia do nawiązania kontaktu ze źródłem sygnału. Na to Mamuśka zezwoliła.

Najwyraźniej Mamuśka w końcu uwierzyła w to, co słyszą – przez mapy które im przysłała, przebiegała linia strzału pchacza. To mogło być źródło wypadku, gdzieś tam, i równocześnie czyniło to człowieka mniej chętnym do pchania się w tamten rejon. Było już jednak za późno na wycofanie się. Mieli mapy, byli w pobliżu i nie mogli się wycofać. Stawką było ludzkie życie, a Mamuśka uruchomiła trybiki, żeby sprawdzili co się dzieje.

Dobra.

Oczywiście Mamuśka nic nie mogła dla nich zrobić, gdyby okazało się, że pakują się w jakieś kłopoty. Zaznaczyła wyraźnie, że nie posiada informacji o żadnych statkach których kursy przebiegałyby w pobliżu, co też było cholernie dziwne. Następną oczywistą myślą było wojsko, ale Mamuśka przekazała jedynie brak potwiedzenia z Dowództwa Floty.

A sygnał piszczał w najlepsze.

W efekcie Mamuśka przekierowała wiązkę z przekaźnika R2-8 i pchnęła ich kursem, który według jej map był bezpieczny. Polowali na sygnał z mapami, które im przekazała, intensywnie wypatrując przez teleskop kamieni i innych obiektów wzdłuż drogi. Za wykazanie błędu w mapach Mamuśki dostawało się sporą nagrodę, oczywiście jeśli miało się te mapy legalnie. Takie było Prawo.

Z drugiej strony, przy tej szybkości należało tylko się modlić, żeby czasem ten błąd nie pojawił się dokładnie na kursie.

Jednak gdy przechodzili przez sektory, wokół siebie mieli jedynie wielką pustkę. Przez całą długą podróż nie widzieli kompletnie nic, oprócz kilku kamieni ze znacznikami Kompanii i jednego należącego do wolnego strzelca. Mapy Mamuśki były wręcz absurdalnie dokładne... za wyjątkiem źródła pisku, który wydawał się być bardzo słabym sygnałem. Taka była aktualna opinia Mamuśki.

A to znaczyło, że byli blisko.

To było czternaście długich, nerwowych dni. Cały czas ze świadomością, że w  każdej chwili mogą skończyć jako wielka, jasna eksplozja, z dobijającym brakiem ostrzeżenia.

Oczywiście, kiedy radar wreszcie wydobył z siebie blip! w reakcji na coś nie zaznaczonego na mapie, było to w środku kolacji/śniadania i na dodatek podczas zmiany wachty. Bird poparzył się kawą.

Ten błysk, kiedy wreszcie mieli go w zasięgu, pokrywał się ze źródłem sygnału awaryjnego.

– Zapytamy mamuśkę o instrukcje? – zapytał Ben.

Bird zagryzł wargi, myśląc o ludzkim życiu, notorycznie opóźnionych i asekuranckich odpowiedziach Mamuśki i rozważając wszelkie przepisy które mogłyby mieć zastosowanie w tej sytuacji.

– Ustalmy na razie szczegóły. Jak dotąd nie mamy nic nowego. Robimy to, co Mamuśka nam kazała. Wygląda na to, że wyhamujemy bez jej pomocy, różnica prędkości jest niewielka. I naprawdę nie chcę żadnych rad od Mamuśki podczas pracy nad tym cholerstwem. I bez tego będzie paskudnie.

– Dobra jest – stwierdził Ben, nieco spokojniejszy. Położył palce na klawiaturze i zabrał się za swoje liczby.

* * *

– Wygląda jak trafiony kamieniem – powiedział Ben, wskazując głęboki cień w czymś, co powinno być zewnętrznym zbiornikiem numer jeden.

– Owszem. – Ben był w radosnym nastroju od kiedy tylko optyka pozwoliła zidentyfikować kształt jako statek górniczy. – Na oko zdrowy to on nie jest.

– Na pewno nie wygląda dobrze. Spróbujmy jeszcze jednego zdjęcia, może uda się nam wydobyć numer tego nieszczęśnika.

– Dobra – odparł Ben.

Przysunęli się bliżej. Wykorzystując pozwolenie Bazy puszczali ciągłe wywołanie drugiego statku, ale jedyną odpowiedzią był wciąż ten sam, modulowany przez koziołkowanie statku, pisk sygnału awaryjnego.

To co zobaczyli, kiedy w końcu mogli użyć reflektorów, nie było przyjemnym widokiem.

– Piekielnie silne uderzenie – zamruczał Ben – może skała z dużym v.

– Możliwe. Boże, oba zbiorniki dziurawe, o tutaj, widzisz? Ten dostał równo wzdłuż.

– Ci faceci nie mieli szczęścia.

– Nagle. Zły kąt. Ostre przyspieszenie.

– Z jednej strony walnięcie. Z drugiej eksplozja. A może to eksplozja rzuciła ich na skałę?

– Nie mam pojęcia. Wystarczyłoby jedno z tego – Boże dopomóż – może nawet 10 zupełnie niespodzianych g.

– Cholernie gwałtowne zetknięcie z przeszkodą. Przerabia buźkę na cacy.

– Nie wiedzieli co ich trafiło.

– Myślisz, że ten pchacz trafił kamykiem?

– Możliwe. Kosmiczny pech, przy całej tej pustce dookoła. Gadaj, że nie było im pisane. Jakie to prawdopodobieństwo?

– Dla nich? Sto procent.

Jeszcze jedno ujęcie. W kamerach błysnęła biel, ruch odbitego światła, namalowany numer seryjny.

– Cholera, to jedynkowiec! Jeden osiemdziesiąt cztery Zebra...

Nie z ich bazy. Spoza ich strefy. Obcy spoza linii.

Obrót kadłuba wprowadził w ich światła właz wejściowy.

– Wygląda nieźle – zauważył Bird.

– Nie masz żadnego powodu się tam pchać.

– Tia...

– Bird, na miłość Boską, to nie jest odpowiedź!

– Może odbiornik im wysiadł. Może stracili radio. Może walnęło ich zbyt mocno by mogli odpowiedzieć.

– Może są martwi. Nie musisz tam wchodzić!

– Tia. Ale zamierzam.

– Ja nie.

– Prawo do wraku, Ben, przyjacielu. Myślałem, że jesteśmy partnerami.

– Cholera.

* * *

Zatrzymywanie obrotu było dla górnika rutyną, większość skał koziołkowała. Ale koziołkujący obiekt o wrzecionowatym kształcie, tych samych co ich statek rozmiarów i o zbliżonej masie – to była piekielnie trudna operacja.

Wysuwali ramię i szorowali nim, utrzymując kontakt do chwili, gdy wygasała kolejne składowa ruchu, podczas gdy żyroskopy kontrolowały wartości odchylenia i skoku, spalając forsę przy każdym uruchomieniu silników. Jednak Bird robił to niezliczoną ilość razy przez trzydzieści lat i miał wyczucie. W którymś momencie uderzył w nich kabel holowniczy śmiertelnie strasząc Bena. Upłynęło mnóstwo czasu i potu, zanim wyhamowali ruch wraku i jeszcze więcej, nim mogli zetknąć swoje śluzy. Ale po wszystkich wcześniejszych trudnościach to było proste.

Zaciski klinęły i zaskoczyły.

– Jest – odetchnął Bird – Mamy go. Słychać było długie westchnienie i nabożne słowa Bena:

– Jest nasz.

– Tego nie wiemy.

– To jest wrak, do cholery!

– Jesteśmy zaraz po banku.

– No-no. Nawet jeśli w całości należy do kompanii, dostaniemy połowę.

– Chyba że ktoś wciąż nim steruje.

– Do diabła, ten ktoś na pewno na to nie wygląda.

– Nie dowiemy się, póki nie sprawdzimy, nie?

– Daj spokój Bird – cholera, nie musimy tam wchodzić, prawda? To idiotyczne.

– Tak. I tak. – Bird odpiął pas, łagodnie wysunął się ze swojego stanowiska, nacisnął jeden z klawiszy konsoli i poszybował do schowka.

– Idziesz?

Ben ponuro odczepił się i podryfował, podczas gdy jego partner wyciągnął kombinezony i zaczął się ubierać.

Nie przestawał jednak psioczyć pod nosem. Skoncentrował się na swoim wyposażeniu. Zawsze myślał o nim, nie o tym gdzie szedł; nie o tych paskudnych rzeczach, które z pewnością czekały po drugiej stronie śluzy.

Ale przede wszystkim nie pozwalał sobie na rozmyślania o tym, jaka jest rynkowa wartość tego znalezionego statku.

– Pięć do dziesięciu, że statek jest martwy – zaoferował Ben – zakład?

– Mogło im rozwalić transmiter. Mogło się przydarzyć mnóstwo rzeczy, Ben. Powstrzymaj swój entuzjazm jeszcze chwilę. Nie zacznij wydawać pieniędzy, dopóki nie są nasze.

– Tam będzie piekielny bałagan. Diabli wiedzą jak jest stary. Może nawet pochodzić z czasów Nouriego.

– Nadajnik wciąż działa.

– Nadajniki mogą działać długo.

– Nie, jeżeli systemy podtrzymania życia ciągną energię. Góra sześć miesięcy. Zresztą, baterie i paliwo ludzie Nouriego brali w pierwszej kolejności.

W powietrzu między nimi przedryfował hełm Bena, złapany po chwili przez właściciela. – Zabieram łom. Będzie nam potrzebny żeby wejść do środka, założysz się?

Bird złapał unoszący się za jego plecami hełm i założył go. Podjeżdżał starym plastikiem i środkami dezynfekcyjnymi. Czuć go było długimi godzinami paskudnych, zimnych sytuacji.

To mógł być początek kolejnej, oni dwaj wciskający się do przypominającej trumnę śluzy, która mogła przyprawić o klaustrofobię nawet jedną osobę. Dla jednej zresztą była zaprojektowana.

Tak naprawdę nie miało sensu, żeby wchodzili tam obaj. Mogło to być nawet niebezpieczne – odcinać się zamkniętą śluzą od systemów sterowania. Ale po całych dniach poszukiwania przez Pas źródła upiornego sygnału, dręczyły ich koszmary o tych nieznanych nieszczęśnikach. Musieli tam wejść, żeby oczyścić się z paskudnych wizji i egzorcyzmować dręczące ich upiory. I jeśli się miało zamiar o tym później opowiadać kumplom tam, w Bazie (a każdy chciał), to trzeba było odczuć tę atmosferę na sobie, a także mieć świadka, który by przysiągł, że mówi się prawdę.

A poza tym, można było poczuć się niepewnie, gdy zbyt podekscytowany pieniędzmi partner upierał się, że są właścicielami tego statku.

Zwłaszcza od czasów Nouriego i załamania, od którego Kompania stała się tak cholernie drażliwa dobrze było mieć świadka, który mógłby przysiąc w sądzie, czego dotknąłeś i co zrobiłeś na pokładzie cudzego statku.

Bird zamknął wewnętrzny właz i nacisnął przyciski uruchamiające wypompowywanie powierza. Zapaliło się czerwone światło z napisem „DEKOMPRESJA”, a strzałka manometru zaczęła wędrówkę w kierunku zera.

– Wrak – Powiedział Ben głosem zmienionym przez komunikator kombinezonu. – Może da się naprawić, jak myślisz? Jeżeli te zbiorniki stanowią większość zniszczeń, no rany, to końcu tylko beczki. Nie mogą być aż takie drogie. Moglibyśmy go wziąć na hipotekę, naprawić – bank chyba weźmie nadający się do naprawy statek jako zabezpieczenie, co myślisz?

– Myślę, że powinniśmy uważać, gdzie jesteśmy. Tu już był jeden wypadek, nie zróbmy drugiego.

Wskaźnik wyświetlił CIŚNIENIE WYRÓWNANE. Ben, zaczepiony stopą, nerwowo odbijał się od ścian, w przód i w tył. Ale nie spieszyli się z otwarciem. Tu płaciłeś za tlen. Za wodę. W przestrzeni, nawet z całą działającą maszynerią, płaciłeś i za ciepło. Te pompy i zawory należało traktować jakby były ze złota. I chociaż blokady bezpieczeństwa mogły przyjąć prawie-zero za wartość dozwoloną i zezwolić na otwarcie drzwi, to jeśli tak zrobiłeś, na zewnątrz wylatywały pieniądze. Przypominałeś sobie o tym przy następnym rachunku za utrzymanie statku, cholernie mocno sobie przypominałeś.

Wskaźnik spadł poniżej 5 mb, tak blisko całkowitej próżni jak tylko potrafił wyciągnąć kompresor. Ben wcisnął przycisk otwarcia zewnętrznej klapy, zamek się odblokował i odsunął drzwi ukazując im odrapaną, pokrytą pyłem powierzchnię włazu drugiego statku. Jego manometr ukazujący ciśnienie wewnątrz kadłuba był nieczytelny. Bird wyczyścił go rękawicą.

– 760 mb. Pełny. Przynajmniej go nie przebiło.

Ben bezdźwięcznie walnął łomem w drzwi statku i przyłożył do nich swój hełm.

– Nu da. Nie ma żywej duszy, mówię ci, Bird.

– Zobaczymy – Bird zabrał łom i rozbił osłonę na dźwigni zewnętrznego dostępu.

Nic się nie stało. Brak mocy w systemach statku.

– Nie mają szczęścia – powiedział Ben beztrosko – martwy jak kamień.

Bird wydłubał gniazdo kabla zewnętrznego zasilania.

– Podłącz nasz, dobrze?

– Cholera, Bird!

– Nerwy?

Ben nie odpowiedział. Cofnął się do śluzy i wyciągnął kabel zasilający z gniazda. Przewód wił się jak wąż, gdy dryfował z nim z powrotem. Bird schwycił końcówkę kabla i wsunął ją do gniazdka w panelu wraku. Kadłub stęknął i zaczął wibrować pod rękawicą.

– Działa.

– Wrak - wysyczał Ben przez zaciśnięte usta.

– Nie dziel go jeszcze.

Słychać było rytmiczne posapywanie w słuchawkach skafandra, podczas gdy pompa wibrowała wewnątrz statku.

– Hej, Bird, ile jest wart cały statek?

Człowiek próbował zachować zdrowe zmysły i rozsądek. Próbował nie myśleć o biednych draniach wewnątrz. Uczciwy facet przerwał swoje obiecujące poszukiwania i ruszył polować na źródło słabiutkiego sygnału, próbując koncentrować się na ratowaniu ludzkiego życia i nie myśleć o tym, ile w tym statku jest metalu. I jak posiadanie drugiego pojazdu ustawiłoby jego i Bena na całe życie. Lista oczekujących na wynajem w Rafinerii Dwa była dość długa, by żaden statek nie siedział w doku dłużej niż wymagały konieczne przeglądy.

– 130 mb. 70, 30, 10 – Wskaźnik ciśnienia spadał. Drgania pod rękawicą zmieniły ton. Zawory zaskoczyły.

Przed ich oczami zabłysły kryształki lodu na warstewce zaschniętego pyłu. Lód utworzył się i błyszczał na powierzchniach wewnętrznych drzwi – wilgoć tam, gdzie jej nie powinno być.

– Nie wygląda kwitnąco – zauważył Ben.

Bird przesunął palcem i złapał uchwyt wewnątrz śluzy, zaraz obok panelu kontroli zaworów. Jego rękawica ślizgała się na lodzie. Za nim wsunął się Ben mówiąc:

– Wolne.

Bird uruchomił przełącznik zamykania włazu.

– Chwilę to potrwa – Zerknął w górę swojego kasku, żeby dzięki odbiciu patrzeć, jak za ich plecami powoli zamykają się zewnętrzne drzwi.

– Jesteś pewien tej baterii? – zapytał Ben.

Bird wcisnął CYKL POWROTNY. Pompy zawibrowały

– Kiepska chwila na pytanie.

– Jesteś pewien?

– Robię w tym od trzydziestu lat, cholera, oczywiście że sprawdziłem... popatrz tutaj.

Wyświetlacz HUD na osłonie kasku zabłysnął żółtą lampką i pojawił się na nim strumień wyświetlanych na zielono danych. Wyświetlacz na ścianie śluzy świecił przymuloną czerwienią.

ZANIECZYSZCZENIA. Ben wypuścił niepewne syknięcie powstrzymanego oddechu.

– Tam nie będzie ładnie... Bird, czy musimy przez to przechodzić? Tam nie ma nic żywego.

– Już tu jesteśmy. Mógłbyś spać nie mając pewności?

– Mógłbym spać. I śpię, cholernie dobrze. Nie chcę tego oglądać, Bird. Dlaczego u diabła mam to oglądać?

– Daj spokój. Wszyscy skończymy tak samo. Węgiel i azot, sporo H2O..

– Przestań!

– Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. – Manometr pokazał 740/741 mb i CIŚNIENIE WYRÓWNANE. – Kiepski kompresor – zauważył Bird i wcisnął przycisk otwierający wewnętrzny właz. Zaświszczało powietrze wyrównując ciśnienia między wnętrzem kadłuba i śluzą. Drzwi cofnęły się powoli, ze zgrzytem słyszalnym przez zewnętrzne mikrofony. Jego HUD wskazał temperaturę 10 oC i niezbyt balsamiczne powietrze.

– Ogrzewanie wysiada. Ono zawsze siada przedostatnie. Wiesz co siada na końcu, nieprawdaż, przyjacielu?

– Cholerny sygnał awaryjny – Ben szczękał zębami, ale Bird był pewien, że włączenie ogrzewania skafandra by mu nie pomogło. Oddech chłopaka świszczał nierówno w mikrofonie. – Czyli Mamuśka dostanie swój wrak. Tylko że tym razem on będzie należał do nas. Bird, spadajmy stąd. Co będzie, jak wyskoczy kabel zasilający śluzę?

– Wtyczka nie wyskoczy.

– Niech cię szlag, Bird!

Wewnętrzne drzwi zdołały się otworzyć do połowy. Bird chwycił ich krawędź i wcisnął się przez szczelinę do kiepsko oświetlonego wnętrza.

W powietrzu dryfował kombinezon próżniowy bez hełmu, ciągnąc za sobą kabelki i rurki, owinięty nimi jak w kokonie. Jeden z kabli biegł z baterii kombinezonu do panelu – ostatni, żałosny wysiłek. Załoga wiedziała, że jest w kłopotach i miała czas, by przeładować zawartość głównych baterii i zasilania mechanizmu wyjściowego. A na końcu również kombinezonu.

Kawałki i części wyposażenia dryfowały wewnątrz pomieszczenia w przyćmionym świetle, błyskając światłem odbitym z lamp ich kombinezonów: kable, klamry – wszystko co mogło się uwolnić na skutek wstrząsu. Płyny tworzyły małe księżyce i planety.

– Bałagan – zauważył Ben – nie?

Bird złapał wąż i pociągnął łagodnie by usunąć z drogi kombinezon, po czym sprawdził zawartość schowka na stroje próżniowe.

– Jednego brakuje.

– Wyłączam ten piekielny sygnał, dobra? – powiedział Ben.

– W porządku.

Wszędzie unosiły się sprzęty. Kable, w świetle błyszczał mały rój różnorakich klamr i zaczepów. Kulki płynów świeciły bursztynowo i lśniły oleistą czernią. W powietrzu unosił się sweter i pojedyncza skarpeta, wirując unisono w upiornym tańcu.

– Panel kontroli systemów podtrzymania życia wysiadł – zauważył Ben. Drzwi schowka trzasnęły w zewnętrznych głośniczkach gdy sprawdzał wirówki w poszukiwaniu mieszkańców. Puste, tak jak i kabina prysznica.

Przedryfowała koło niego bateria. Można się było tylko domyślać, że to jedna ze zużytych zapasów.

Kropla cieczy rozlała się na szybce hełmu Birda, zostawiając łańcuch ciemnoczerwonych kropek.

– Chodźmy stąd, Bird. Zamknijmy go i wynośmy się stąd. Nie ma ich. Martwy statek, to wszystko. Nie pytaj o te dryfujące płyny. Utylizatory wysiadły.

Dryfujący wężyk. Więcej klamer. Kupka koców pod konsolą numer dwa uchwycona w lampie kombinezonu Bena przyciągnęła jego uwagę.

– Wygląda na to, że jeden jest tutaj.

– Boże! Zostaw go, Bird!

– Węgiel i woda. Po prostu węgiel i woda – Bird chwycił skraj konsoli i odsłonił koc.

Ciało przedryfowało obok krzesła i obróciło się swobodnie podczas gdy koc odpłynął tańczyć razem ze swetrem.

Młody człowiek w zapaskudzonym kombinezonie. Proste ciemne włosy i bezwładnie unoszące się kończyny dryfowały z powolnym obrotem w który wprawił je wcześniejszy ruch.

Niezbyt zarośnięty.

Bird złapał rękaw, wyhamował obrót i zobaczył brudną twarz, zamknięte oczy i otwarte usta. Odwodnienie wysuszyło skórę i spowodowało pęknięcia na wargach.

– Nie dotykaj go! – zaprotestował Ben – Boże, nie dotykaj go!

– Golił się, może ze trzy dni temu.

– Jeden Bóg wie kiedy to było. On jest martwy, Bird. To zwłoki.

Bird przesunął szczęką przełącznik w hełmie i uaktywnił czujniki po czym powiedział:

– Lewa. Ręka.

HUD wskazywał na temperaturę dużo wyższą niż 10 stopni otoczenia.

Żyjąca tkanka.

– To nie zwłoki, Ben. Ten facet żyje.

– Cholera. – Po czym – Ale nie steruje tym statkiem, prawda?